Egipt, morderstwa i wąsy, czyli „Śmierć na Nilu”
Kłopotliwy prolog
Na początku jest zonk. Prolog Śmierci na Nilu zabiera nas na fronty pierwszej wojny światowej. Gdzieś w okopach widzimy młodego żołnierza, Herculesa Poirota, który dzięki swojej umiejętności dedukcji, obserwacji i wyciągania logicznych wniosków ratuje cały oddział przed niechybną śmiercią. Chwilę później poznajemy również ukochaną przyszłego detektywa i odkrywamy, jaki był jej wpływ na podjęcie przez niego doniosłej decyzji o zapuszczeniu sztandarowych wąsów.
Prolog dobiega końca, a my przenosimy się w czasie do lat trzydziestych, w których osadzona jest właściwa akcja filmu. I trudno nie zadać sobie w tym momencie pytania: ale o co chodzi? I po co to było właściwie? Tak się jakoś składa, że z tych kilku wojennych scen nie wynika dla widza praktycznie nic – ot, dowiadujemy się, że Poirot miał kiedyś dziewczynę, ale za to nie miał wąsów. Dwa dni po wyjściu z kina wciąż zastanawiam się, czy to miało sens i niestety dochodzę do wniosku, że za bardzo nie miało. Reżyser (i zarazem odtwórca głównej roli, Kenneth Branagh) zamierzał chyba wejść mocniej w psychikę głównego bohatera, zgłębić jego przeszłość – po czym wycofał się wpół kroku. Jedyne, co z tego wynikło, to niezgrabny wstęp, jakby na siłę przyklejony do reszty filmu. Jak dla mnie, to można byłoby go spokojnie z powrotem odkleić i na pewno nic by się całości nie stało.
Powyższa uwaga jest w zasadzie moim największym zarzutem wobec Śmierci na Nilu. Bo ogólnie film całkiem mi się podobał i szczerze mówiąc trochę zaskoczył mnie wysyp negatywnych recenzji i komentarzy, jakich zdążył się już doczekać. Jeśli o mnie chodzi, to wyszłam z kina zadowolona i usatysfakcjonowana, czując, że dostałam dokładnie to, po co tam poszłam: klasyczną zagadkę w nowej odsłonie, z mnóstwem efektownych zdjęć, plejadą dobrych aktorów oraz piękną muzyką gratis.
Detektyw i śmietanka towarzyska
Hercules Poirot (już z wąsami) wypoczywa sobie spokojnie w Egipcie, gdzie pewnego dnia spotyka przypadkiem dawnego znajomego, Bouca (Tom Bateman). Ten, uradowany nieoczekiwanym spotkaniem, zaprasza detektywa na przyjęcie organizowane w jego kręgach z okazji ślubu pewnej młodej pary – milionerki Linnet (Gal Gadot) i jej ukochanego Simona Doyle’a (Armie Hammer). I tym sposobem Poirot znajduje się w samym centrum śmietanki towarzyskiej bawiącej właśnie w Egipcie. Są tu arystokraci, bogacze, gwiazdy muzyki rozrywkowej, a także lekkoduchy, utracjusze i inni ekscentrycy. Wystawna impreza zostaje przerwana przez pojawienie się byłej narzeczonej pana młodego (i zarazem byłej przyjaciółki panny młodej) – pięknej Jacqueline (Emma Mackey). Kobieta, jak się okazuje, jest obsesyjnie zazdrosna i od pewnego czasu prześladuje młodą parę, która zaczyna obawiać się o swoje bezpieczeństwo.
Z tego właśnie powodu państwo młodzi decydują się zmodyfikować nieco swoje pierwotne plany i przenieść dalsze uroczystości na statek. Zapraszają wszystkich swoich gości, z Herculesem Poirotem włącznie, na rejs po Nilu. I wkrótce, jak nietrudno się domyślić, na statku popełnione zostaje morderstwo. A potem jeszcze jedno. I jeszcze jedno…
Klasyczny kryminał
Kto zna i ceni twórczość Agathy Christie, tego produkcja Kennetha Branagha raczej niczym szczególnym nie zaskoczy. Film – tak samo jak powieść z 1937 roku, zaliczana do jednych z najpopularniejszych w dorobku pisarki – posiada wszystkie niezbędne cechy klasycznego kryminału: zamkniętą przestrzeń, ograniczone grono podejrzanych i intensywnie pracującego nad rozwikłaniem zagadki detektywa. Prawie każdy z bohaterów coś ukrywa, a do tego większość z nich może mieć motyw. Branagh nie proponuje nam tu więc niczego rewolucyjnego ani nawet szczególnie odkrywczego – i myślę sobie, że to bardzo dobrze. Bo mam wrażenie, że gdyby coś rewolucyjnego zaproponował, to dopiero bym narzekała. Są rzeczy, których udoskonalać nie trzeba i twórczość Agathy Christie zdecydowanie do nich należy.
Obrazy, aktorzy i facet, który udaje Poirota
Dodatkowy bonus jest taki, że Śmierć na Nilu jest filmem bardzo atrakcyjnym wizualnie. Znajdziemy tu mnóstwo zachwycających, efektownych ujęć, dzięki którym ogląda się go z prawdziwą przyjemnością. Dla samej estetycznej przyjemności warto więc wybrać się do kina i nasycić wzrok egzotyką afrykańskich krajobrazów.
Co może budzić pewien niedosyt, to fakt, że nie wszyscy zatrudnieni przy tej produkcji aktorzy dostali w niej swoje pięć minut. Film ma naprawdę gwiazdorską obsadę i trudno oprzeć się wrażeniu, że niektóre z tych gwiazd nie zdążyły zabłysnąć, zanim na ekranie pojawiły się napisy końcowe. I tak, na przykład, Russell Brand przez większą część filmu głównie snuł się gdzieś w tle, jakby czekał, aż ktoś dopuści go do głosu.
Na koniec muszę wyznać, że sam Kenneth Branagh jako Hercules Poirot przekonuje mnie raczej średnio – mam wrażenie, że nie oglądam Poirota, tylko jakiegoś obcego faceta, który udaje Poirota. Ale nie jest to bynajmniej wina Branagha, ani zażalenie wobec jego gry aktorskiej. Po prostu jestem dość mocno przywiązana do wcześniejszych wcieleń detektywa i ta wersja nieszczególnie pasuje do moich wyobrażeń.
Ogólnie jednak uważam Śmierć na Nilu za naprawdę porządną rozrywkę, utrzymaną w konwencji i poetyce gatunku, ciekawą i atrakcyjną wizualnie. Bawiłam się w kinie całkiem dobrze – a o to mi przecież, mniej więcej, chodziło.
Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony filmweb.pl