film,  filmy i seriale

Jak filip z konopi, czyli o filmie „Filip” w reżyserii Michała Kwiecińskiego

Kino Bíó Paradís systematycznie wychodzi naprzeciw potrzebom polskiej społeczności w Reykjaviku i wyświetla nowe polskie filmy. Obecnie na ekranie możemy zobaczyć Filipa w reżyserii Michała Kwiecińskiego – adaptację powieści Leopolda Tyrmanda o tym samym tytule. Wybraliśmy się do kina pełni oczekiwań i ciekawi tego, jak – i czy w ogóle – proza Tyrmanda przełoży się na język filmowy. A oto nasze refleksje i spostrzeżenia.

Dominika:

Pierwsze sceny filmu zabierają nas na chwilę do warszawskiego getta, gdzie na deskach sceny jakiegoś prowizorycznego teatru oglądamy popis taneczny Filipa (Eryk Kulm) i jego narzeczonej. Publiczność świetnie się bawi do momentu, kiedy na salę wpada niemiecki patrol i zabija wszystkich jak leci. Tym sposobem Filip w jednej minucie traci wszystkich bliskich – rodziców, rodzeństwo i narzeczoną. Ale sam uchodzi z życiem i już chwilę później oglądamy go w zupełnie innej rzeczywistości – opalającego się na basenie we Frankfurcie, podającego się za Francuza i beztrosko flirtującego z Niemkami. Nie wiemy, jakim sposobem nasz bohater trafił do Frankfurtu, ale chyba wtedy właśnie zaczynamy rozumieć, że to będzie wojenna opowieść zupełnie niepodobna wszystkim innym wojennym opowieściom, które do tej pory widzieliśmy w kinie.

I rzeczywiście – najmocniejszą stroną tej produkcji jest zdecydowanie sama historia. Historia chłopaka, który dzięki własnej pomysłowości, charyzmie i atrakcyjności buduje sobie na terytorium wroga dość bezpieczną życiową bazę: pracuje jako kelner, ma wikt, opierunek, kontakty, grono przyjaciół i jeszcze do tego czas na flirty w basenie. I z tego właśnie miejsca zaczyna prowadzić własny, dość osobliwy odwet na narodzie niemieckim. A mianowicie: uwodzi niemieckie kobiety, po to, żeby je następnie upokorzyć. I idzie mu naprawdę świetnie aż do chwili, kiedy zakochuje się w pięknej i inteligentnej Lisie (Caroline Hartig), co trochę komplikuje całe przedsięwzięcie.

Dobrze dla odmiany zobaczyć wojenną historię opowiedzianą bez bohaterstwa, ofiarności i patosu; dobrze poznać bohatera nieoczywistego, pełnego wewnętrznych sprzeczności i zupełnie niezainteresowanego oddawaniem życia za ojczyznę. Tak inne spojrzenie na wojnę zdecydowanie przekonuje mnie do Filipa, pozwala mi uznać tę produkcję za dość udaną – mimo licznych niedociągnięć, które trochę psują ogólne wrażenie. Takich jak na przykład męcząca ubogość plenerowa – niewiele scen w tym filmie rozgrywa się na zewnątrz, a jeśli już, to oglądamy ciągle te same dwie ulice i jedno podwórko. Albo takich jak sztuczność i nienaturalność wielu scen – także tych erotycznych – które zostawiają widza z lekkim grymasem niesmaku na twarzy. Mogłabym jednak przymknąć oko na te mankamenty i niedoskonałości, gdyby Paweł tuż po wyjściu z kina nie uraczył mnie litanią skarg i zażaleń i gdybym nie uświadomiła sobie, że z częścią z nich nie sposób się nie zgodzić.

Paweł:

Kiedy rok przed maturą wpadła mi w ręce nowość wydawnicza – Dziennik 1954 Leopolda Tyrmanda, przeżyłem coś na kształt intelektualno-estetycznej inicjacji. Niewiele książek w moim życiu i bardzo niewielu autorów zrobiło na mnie tego rodzaju wrażenie. Język przebogaty, finezja polszczyzny połączona z ostrością i wyrazistością; wnikliwie krytyczna, ironiczna perspektywa oglądania świata i odwaga opowiadania o nim w kategoriach bardzo niepoprawnych politycznie. Do tego jazz, piękne kobiety, sport, świetne ubrania i namiętnie palone papierosy, we wszystkim niesamowita klasa. Tyrmand stał się dla mnie ikoną. Przeczytałem prawie wszystko Tyrmanda; oprócz Filipa.

Film Kwiecińskiego nie jest daleki od wysokiej klasy światowej produkcji, ale pozostaje jednak niedociągnięty we wszystkich prawie aspektach. Trochę nieudany, nieco obok, trochę nie do końca. Oczywiście osobista historia Filipa jest zupełnie niezwykła, poruszająca i przekonywająca. Wreszcie ktoś, kto nie chce wypruwać z siebie flaków na barykadach! Znalazł się dysydent, który chce przeżyć i to na swój sposób…

Niestety jakość filmowej narracji jest co najwyżej średnia. To nie jest niestety ten rodzaj wrażliwości intelektualno-estetycznej, który można by i trzeba by wyprowadzić z prozy Tyrmanda. Nie ma tego porywającego sarkastyczno-urokliwego flow do którego film pretenduje, brak energii swingu, jazzu, finezji językowej i ogrania młodych aktorów. Dużo tu sztuczności. Bezsensownie zakończonych etiudek. Jest wulgarność w tekstach dialogów Filipa, ale nie chodzi o ostrość, czy szorstkość przekazu, a raczej o to, że Kulm zostaje na powierzchni tej roli, nie operuje sarkazmem, tylko agresywną wulgarnością, brak mu klasy w mówieniu o syfie wojny i skurwieniu ludzi, do tego aktor przejawia nieustanny narcyzm. Kulm nie jest zakochany w roli, ten młody aktor jest zakochany w sobie i to widać bez przerwy. Nie tylko w tym jak się uśmiecha, pali i poprawia włosy. Ale w tym jak się porusza, tańczy, biega, niby słucha. No właśnie – Filip niby lubi jazz i niby wsłuchuje się we freejazzową solówkę ulicznego artysty, ale już na prywatce, na którą się wprasza nie bardzo potrafi zatańczyć do kawałka Duka Ellingtona, a raczej się męczy na parkiecie klejąc się z kolejną ofiara jego niegasnącego urokliwego uśmieszku. Ile można? Ten uśmieszek i inne elementy niezłej sportowej prezencji to nieco za mało na inspirowaną życiem i stylem Tyrmanda postać. I jak to się dzieje, że młodzi Niemcy niepokoją się o doniesienie w sprawie Ellingtona, ale saksofonista na ulicy Frankfurtu, tuż obok uzbrojonych żandarmów rżnie solówkę w stylu Coltrane’a – o jakieś kilkadziesiąt lat wyprzedzając styl lat trzydziestych i czterdziestych. No i muzyka elektroniczna jako podkład filmu na podstawie Tyrmanda – gdzie choćby inspiracje jazzowe? Sęk w tym, że Tyrmand naprawdę studiował architekturę w Paryżu i naprawdę był estetą, miał smak, klasę i był uroczym arogantem. Filip Kulma jest tylko ignorantem, do tego nieco niesmacznym i pustym.

Mam też sporo zażaleń natury stylistyczno-historycznej. Na przykład to, że Filip „biega” na sali w hotelu, w którym pracuje, kiedy nie może spać – nie bardzo rozumiem kto i na jakiej podstawie ułożył tę choreografię. Kto tak boksował w początkach lat czterdziestych? Ciosy łokciem, półobrotówki, kopnięcia piszczelem – skąd tam thai-box? Niestety, choreografa chyba nie było na podorędziu, albo stwierdził, że improwizacje Kulma nie muszą stylowo pasować do estetyki epoki.

Wychodzą też, niestety, słabości warsztatowe Eryka Kulma. Scena rozpaczy Filipa po śmierci przyjaciela przyprawia mnie o rozpacz. W niczym to nie przypominało reakcji emocjonalnej normalnego człowieka – jakieś sztucznie wyciskane świszczenie, rzężenie, wycie, nienaturalne dźwięki, a twarz w kadrze nieruchoma i przylepiona do podłogi na prośbę operatora. Nie wierzę aktorowi nawet przez sekundę.

Były też i rzeczy udane, a nawet bardzo udane: charakteryzacja i kostiumy, mówienie wieloma językami, hotelowy background z pracownikami z różnych stron Europy, plus kilka niezłych ról drugoplanowych. Ale to jak dla mnie za mało, żeby uratować ten film.

I na koniec – jeśli ktokolwiek zechce obejrzeć Filipa po tym moim potoczystym narzekaniu – zrobi dobrze, i sobie i polskiej kulturze. Bo to jest jeden z najlepszych źle zrobionych filmów ostatnich lat. Lepiej nawet źle zrobiony niż Czarny mercedes Majewskiego z 2019 roku. Warto wyrobić sobie własną opinię.


Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *