Reykjavik jako tygiel kultur – polskie refleksje o Festiwalu Filmów Latynoamerykańskich w Islandii
Festiwal Filmów Latynoamerykańskich – Latin American Film Festival (1st edition) – odbył się w Reykjaviku w kinie Bíó Paradís w dniach 19 – 27 listopada 2022. Obejrzeliśmy pięć z sześciu festiwalowych filmów; na pierwszy – z Argentyny – nie udało nam się wejść. Poniżej opowiadamy o swoich estetycznych wrażeniach i emigranckich przemyśleniach.
Zderzenie światów – Wenezuela
Dominika: Zacznijmy od pierwszego filmu, który widzieliśmy, czyli od wenezuelskiej produkcji Monday or Tuesday, Never Sunday (reż. Maruvi Leonet, Javier Martintereso). Opowiedz o swoich wrażeniach.
Paweł: Co mi się szczególnie podobało w tym filmie – który miał mnóstwo elementów absurdalnych, ale do tego dojdziemy później – to na pewno zderzenie światów. Jest to film drogi, w którym mamy dwie główne bohaterki, pochodzące z zupełnie różnych światów, z zupełnie różnych rzeczywistości i które trochę przez przypadek spotykają się gdzieś w drodze i przez jakiś czas razem podróżują. I zderzenie tych dwóch rzeczywistości jest tak kontrastowe – i też absurdalne – że jest chyba najbardziej uderzającą rzeczą w tym filmie. Jedna bohaterka, Gregoria, pochodzi z jakiegoś puebla gdzieś głęboko w Andach, mocno oddalonego od cywilizacji i to jest bardzo cicha, spokojna, introwertyczna dziewczyna. Druga bohaterka – Lucia – to ekscentryczna kobieta z miasta. I to jest postać w stylu Almodóvara, w moim odczuciu: rozgadana i wyrazista, a przy tym neurotyczna, ciągle poprawiająca makijaż, jakaś taka roztrzepana i rozgorączkowana, pełna emocji. To zderzenie wydaje mi się bardzo ciekawe, bo pokazuje nie tylko spotkanie zupełnie innych osobowości, ale też dwa światy: wenezuelską prowincję i środowisko miejskie. Można sobie wyobrazić na tej podstawie, jak ogromne różnice w tym kraju panują.
D: Tak, to prawda. Te postacie są od początku przedstawione w taki sposób, że wydaje się niemożliwe, żeby jakaś nić porozumienia nawiązała się między nimi. Pochodzą z tak różnych światów i są tak różne charakterologicznie, że nie ma szans, żeby się dogadały w jakikolwiek sposób, że żadna więź tu nie powstanie. A jednak ta więź się rodzi między nimi.
P: Jednak się jakoś spotykają na poziomie emocjonalnym. Lucia, jak się okazuje, jest nieszczęśliwa w związku i ta podróż jakoś jej to uzmysławia. Gregoria – mimo, że jest szczęśliwa i za chwilę ma wyjść za mąż, to podejmuje dość niesamowitą decyzję i tuż przez własnym ślubem wyrusza w drogę.
D: No właśnie, może powiedzmy o tym, co tu się właściwie dzieje i dokąd nasze bohaterki w ogóle jadą. W przypadku Gregorii zaczyna się od tego, że umiera jej dziadek i to sprawia, że dziewczyna prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu wyrywa się ze swojej wioski, żeby zrobić coś, co ten dziadek zamierzał zrobić, ale nie zdążył.
P: Tak, dziadek znajduje w gazecie informację o odkrytym grobie sprzed kilku dekad, w którym znaleziono, między innymi pewną fotografię, na której on sam siebie rozpoznaje. I tym sposobem dociera do niego, że oto znaleziono grób jego dawnej ukochanej, która razem z nim była zaangażowana w ruch rewolucyjny lat sześćdziesiątych. Dziadek jednak nie zdąża przed śmiercią odbyć swojej podróży, więc Gregoria robi to za niego, chcąc przy okazji odkryć coś o własnych korzeniach. Lucia z kolei, z wielką urodzinową piniatą jedzie odwiedzić córkę i wnuka. Dodajmy jeszcze, że ukradzionym samochodem. I tu chciałbym podkreślić wspaniały absurd estetyczny tego filmu, taki właśnie w stylu Almodóvara – modnie ubrana, ale jednocześnie dość wulgarnie, w moim odczuciu wyglądająca kobieta, w mocnym makijażu, w opiętych spodniach, na szpilkach, która przez cały czas niesie tę swoją absurdalnie wielką piniatę… w kształcie misia.
D: Tak. To było genialne: piniata, która jest wielkim, brzydkim misiem.
P: I ona niesie tego misia, na tych szpilkach i non stop nim kogoś potrąca, albo o coś zahacza i w ogóle robi przy tym niesamowitą ilość ambarasu. Wygląda to strasznie groteskowo.
D: Dokładnie, w dodatku często musi prosić przypadkowych ludzi żeby jej potrzymali tego misia, bo brakuje jej rąk… no zamieszanie straszne. Ogólnie misiu-piniata jest bardzo nieporęcznym rekwizytem, a przy okazji chyba jednym z głównych źródeł komizmu w tym filmie.
P: Drugi absurd estetyczny jest związany z dziadkiem i jego krótką wyprawą, która kończy się śmiercią… Z tym, jak te sceny zostały nakręcone.
D: Tak, ale nie tylko te sceny chyba, bo ja mam wrażenie, że bardzo dużo było przez cały film scen kręconych w taki dziwny sposób. Że patrząc na te sceny myślałam, że nikt już dzisiaj w ten sposób nie kręci filmów. I może dlatego nas to tak bawiło, prawda? Ja bardzo dawno czegoś takiego nie widziałam na ekranie.
P: Ja dwadzieścia lat temu, na przeglądach filmów w czasach studenckich.
D: Ale może powiedzmy, o co chodzi, bo my cały czas tego nie powiedzieliśmy. Chodzi o to, że mamy kadr, w którym kamera się nie rusza, a aktor idzie. Idzie i idzie i przesuwa się po tym kadrze tak długo, aż z niego wyjdzie. Całkiem.
P: I scena trwa jakieś dziesięć sekund. I nic się w niej nie dzieje.
D: Nic, kompletnie. Dla mnie osobiście te dłużyzny były momentami trudne do zniesienia.
P: Ale one jednocześnie były ciekawe, bo to były często piękne ujęcia, artystycznie ciekawe, wizualnie atrakcyjne.
D: One były momentami wręcz bardzo piękne, oczywiście. Wenezuela wydaje się pięknym krajem, jeszcze te Andy w tle, które możemy sobie popodziwiać…
P: Ale ten sposób kręcenia filmów faktycznie trąci myszką. Ja momentami nie mogłem się powstrzymać i parskałem śmiechem ze względu na estetykę, na te artystyczne zabiegi, jakieś kompletnie oldskulowo-groteskowe.
D: A jeszcze do tego ja ci powiedziałam, że mi się to kojarzy z obrazami, które wisiały w Hogwarcie na ścianach i z których postacie ciągle wychodziły, żeby odwiedzić kogoś na obrazie obok, na przykład. Albo w ogóle szły sobie gdzieś w cholerę, bo przecież nie będą tam siedzieć cały czas. I wtedy to już w ogóle oboje nie mogliśmy przestać się śmiać, mimo że ten film w ogóle nie był śmieszny.
P: Nie licząc piniaty.
D: Nie licząc piniaty.
P: Chociaż z drugiej strony to chyba też pokazuje, jak się zmieniło kino, po prostu. Jak się zmienia też nasza wrażliwość, tak?
D: Może tak. Może tak się przyzwyczailiśmy, że te historie się jednak szybciej opowiada we współczesnym kinie, że sceny następują jedna po drugiej, ciągle jest akcja i nie ma miejsca na sceny, z których nic nie wynika, tak? Na sceny, w których bohater gdzieś idzie i nigdzie nie dochodzi, tylko znika za winklem i tyle go widzieli.
Kobieta i reżim – Chile
P: Opowiedzmy może teraz o filmie, który zrobił na nas obojgu największe wrażenie.
D: Czyli o filmie Chile: 1976, w reżyserii Manueli Martelli. To historia kobiety w średnim wieku, Carmen, niepracującej pani domu z zamożnej klasy społecznej, żyjącej w czasach dyktatury Pinocheta. Warto tu podkreślić, że rządy Pinocheta rozpoczęły się w roku 1973, więc rok 1976 to wciąż okres początkowy, okres umacniania się tej dyktatury, wzmożonych represji – czyli mówimy tu o bardzo ponurym okresie historii Chile.
P: Wiemy, że Carmen pochodzi z naprawdę uprzywilejowanej warstwy społecznej, to bardzo zamożna osoba, widzimy to ze sposobu, w jaki mieszka, w jaki się ubiera. Jej mąż jest lekarzem, dyrektorem szpitala w stolicy i ich rodzina należy do kręgów najprawdopodobniej mocno związanych z rządem. Są to raczej jacyś poplecznicy systemu. Mieszkają w ogromnym domu nad morzem, robotnicy mówią do naszej bohaterki: „Madame”, ta różnica klas jest mocno widoczna. Więc od początku, właściwie od pierwszej sceny widzimy dwa światy, mocny rozdział między nimi. Widzimy Carmen, która w sklepie rozmawia ze sprzedawcą, i nagle w tle słyszymy jakieś strzały i krzyki z ulicy. Jakaś akcja polityczna ma miejsce, tak?
D: Tak jest. Wiemy, że ktoś został wzięty z ulicy, zatrzymany. I patrząc na naszą główną bohaterkę rozumiemy, że ona jest z zupełnie innego świata, że to jej nie dotyczy. Żyje obok tego, ale sama nigdy nie mogłaby się znaleźć w takiej sytuacji. Swoją drogą nie widzimy w ogóle tej sceny, tylko ją słyszymy jakby w tle i to dość dobrze oddaje, jak reżim Pinocheta został przedstawiony w tym filmie. Ten reżim jest cały czas tylko w tle, nie oglądamy tu zatrzymań, aresztowań, żadnych drastycznych scen, samego Pinocheta i jego ludzi też nie widzimy – może raz, w telewizji, kiedy bohaterka ogląda z wnukami film, który zostaje przerwany, żeby nadać jakieś przemówienie. Więc to jest dyktatura opowiedziana jakby z domowej, bardzo prywatnej perspektywy.
P: Wracając do samej Carmen – od początku w tej postaci widzimy jakieś pęknięcie. Jest w niej jakiś rodzaj wrażliwości, który stawia ją trochę z boku, jakiejś ciekawości.
D: I niezgody chyba też.
P: Tak, widzimy jej niepokój, ona chce się dowiedzieć, na przykład, co się stało na tej ulicy. A potem rozwija się główna akcja – Carmen zostaje poproszona przez zaprzyjaźnionego księdza, o pomoc, o zaopiekowanie się rannym młodym człowiekiem. Nie wiemy kim on jest, ksiądz próbuje sprzedać Carmen historyjkę, że to inny ksiądz, potem, że to pospolity przestępca, postrzelony w czasie jakiegoś napadu. No ale, oczywiście, prędko się domyślamy, że to rewolucjonista zaangażowany w ruch oporu. Nasza bohaterka zaczyna się nim zajmować i tym sposobem wkracza na zupełnie nowe dla niej terytorium. Wkracza na chwilę tyko, bo przekazuje raz czy dwa razy jakąś wiadomość organizacji wywrotowej, do której chłopak należy, więc to też nie jest tak, że w pełni włącza się w działalność opozycyjną. Ale zagląda do tego świata.
D: Wracając jeszcze do tego pęknięcia w samej postaci Carmen, o którym mówiłeś, chciałam jeszcze dodać tylko, że kilka razy w trakcie filmu jest zasugerowane, że ona ma problemy psychiczne, że nadużywa leków, że miała jakiś epizod załamania nerwowego. Więc można to tak odczytać, że ona ma w sobie jakąś wrażliwość i niezgodę na to, co się wokół niej dzieje, ale tkwi w takiej sytuacji – życiowej i rodzinnej – że nic nie może z tym zrobić, nie może tego w żaden sposób wyrazić. Więc kieruje tę agresję przeciwko sobie.
P: Tak, ona też bardzo dużo pije, przede wszystkim. Wielu substancji nadużywa: leków, alkoholu, ciągle widzimy ją z papierosem. No, ma ewidentny problem z używkami. I to się faktycznie wpisuje w to pęknięcie, w jej życiową frustrację też.
D: Tak, bo przecież dowiadujemy się też, że Carmen w ogóle nie miała szansy się rozwijać, że w młodości chciała studiować medycynę, ale ojciec nalegał, żeby zamiast tego dobrze wyszła za mąż. Więc została żoną lekarza, a nie lekarką, zrezygnowała z własnych marzeń. Nietrudno się domyślić, że frustracja zbierała się w niej przez całe dekady.
P: Podsumowując to wszystko, myślę, że postać Carmen jest jednym z najmocniejszych elementów tego filmu. Tak naprawdę jej postać robi ten film.
D: A innym mocnym elementem jest właśnie sam reżim.
P: Reżim i to jak jest zagrany i opowiedziany. Półsłówkami, aluzjami, domysłami. Tym, że w tym filmie w ogóle nie widzimy wroga. Jest trochę thrillerowa atmosfera, jest niepokojąca muzyka, i dopowiadamy sobie tego wroga.
D: Tak, wyobrażamy sobie wroga, czyli ten reżim, bo wiemy przecież – chociażby z historii naszego własnego kraju – jak takie systemy funkcjonują. Ja mogę spokojnie powiedzieć, że ze wszystkich filmów, które widzieliśmy na tym festiwalu ten był najlepiej zrealizowany.
P: Tak. Zgadzam się. W takim razie przejdźmy dalej…
Najdziwniejszy z dziwnych – Peru
P: Po obejrzeniu któregoś z filmów, przyszło mi do głowy, że można by było nazwać ten festiwal „Festiwal Dziwnych Filmów z Ameryki Łacińskiej”. Powiedz, który z tych filmów wydał ci się najdziwniejszy.
D: Zdecydowanie najdziwniejszy był peruwiański film Mataindios. Co podobno znaczy tyle co Indigenous Slayer, czyli Rdzenny zabójca. To film dość niezwykły, bo kręcony nie przy udziale aktorów, tylko autentycznych mieszkańców pewnej peruwiańskiej wioski. Więc widzimy autochtonów w ich środowisku naturalnym, w bardzo tradycyjnej, ubogiej wiosce gdzieś w górach. Co samo w sobie jest fantastyczne, bo mamy autentyczny wgląd w życie bardzo tradycyjnej, rdzennej społeczności. Ale to nie był film dokumentalny, z tego co rozumiem, tylko pewna historia, którą reżyser – Oscar Sánchez Saldana – postanowił nam przy pomocy tych ludzi opowiedzieć. Tak mi się wydaje, że to trochę tak, jakby reżyser zatrudnił tych ludzi do zagrania w teatrze amatorskim, a nie nakręcił dokument. Ale nie mam pewności. Bo może to jednak był dokument?
P: Ja mam takie wrażenie, że ty nie do końca wiesz, co obejrzałaś.
D: Dokładnie! Ja nie do końca wiem, co obejrzałam i to jest mój największy problem z tym filmem! Jak dla mnie, ta produkcja nie broni się jako całość właśnie dlatego, że nie rozumiem, co tam się wydarzyło. Wiem pewne rzeczy, ponieważ przeczytałam opis filmu, ponieważ sprawdziłam sobie pewne rzeczy, ponieważ wysłuchałam pana, który robił zapowiedź do tego filmu, a nie dlatego, że to wynikało z samego filmu. W ogóle w filmie chodzi o to, że w wiosce trwają przygotowania do obchodów święta patrona. Film jest podzielony na rozdziały, więc widzimy po kolei przygotowywanie kwiatów dla patrona, tkanie jakiegoś płaszcza dla niego, przygotowywanie muzyki, ozdabianie kościoła i tak dalej. A potem dochodzi do samych obchodów, czyli mszy, która okazuje się być jednocześnie symbolicznym pogrzebem grupy osób, która w tej wiosce zaginęła. Ale ponownie – nic o tych zaginionych wcześniej nie słyszeliśmy, nie wiemy, kto to był i też nie dowiadujemy się, co się z nimi właściwie stało. Więc to nie jest w ogóle kompletna historia, tylko spojrzenie na grupę ludzi, którzy w taki a nie inny sposób radzą sobie ze smutkiem i żałobą. Jako film fabularny to się zupełnie nie broni, bo nie opowiada spójnej historii. Natomiast co było w tej produkcji wybitne, to zdjęcia. Zdjęcia były fenomenalne. Być może najpiękniejsze ze wszystkich, które w ogóle na tym festiwalu widziałam. Górskie krajobrazy Peru w zestawieniu z pooranymi, zniszczonymi twarzami tubylców przy ich codziennych czynnościach, a wszystko utrzymane w szarościach, no genialne. Była tam masa takich zdjęć, że patrząc na nie myślałam, że to by wygrało każdy konkurs fotograficzny albo mogłoby iść prosto do National Geographic. Że gdybym to oglądała jako wystawę zdjęć, a nie film, to byłabym zachwycona.
P: Tu mnie zainteresowała jedna rzecz. Ja nie widziałem tego filmu akurat, ale z tego co rozumiem, to te obchody, które są tu przedstawione, to całe święto patrona, to taki jakby miks obrządku katolickiego z tradycją bardziej ludyczną, tak?
D: Zgadza się. Obrządek ewidentnie katolicki, z księdzem i mszą, ale dużo elementów ludycznych, takich miejscowych akcentów.
P: No właśnie. A ten motyw takiego połączenia tradycyjnych wierzeń z mocno zakorzenionym w tym regionie katolicyzmem widzimy też w innym filmie, w zamykającym cały festiwal meksykańskim obrazie Pobo Tzu (reż. Tania Ximena Ruiz i Yollótl Alvarado). Tutaj z kolei widzimy stuprocentowe zjednoczenie dwóch rodzajów tradycji. Pierwsza, bazująca na odwiecznym lęku człowieka przed śmiercią, wiąże się z tym, że ludzie mieszkający w pobliżu wulkanu – ludzie z plemienia Zoque – traktują wulkan, jak bóstwo, do którego się modlą, dla którego składają ofiary, i tak dalej.
D: Której, nie którego, bo przecież ci ludzie mówią o bóstwie w rodzaju żeńskim.
P: Tak, to też jest ciekawe, że to była ona, ten wulkan. Spersonifikowane, lokalne bóstwo. I na to mamy nałożoną tradycję chrześcijańską, tradycję najeźdźców, wymieszaną z tą tubylczą narracją religijną w jakiś kompletnie szalony sposób. Film w ogóle opowiada o katastrofie, bo mamy tu erupcję tego wulkanu w 1982 roku, która zasypała całą wioskę i głównym motywem tego filmu jest to, że pewien człowiek po latach zbiera ludzi, żeby wspólnie odkopać pozostałości tamtej wioski, ze szczególnym uwzględnieniem dzwonów kościelnych – bo to przecież skarb. To taki symbol najcenniejszego, co ta wioska miała, więc ten wątek chrześcijański, katolicki jest bardzo mocny. Ale na koniec znowu wygrywa ten motyw lokalny, magiczny, bo ludzie przestają kopać, dlatego, że śni im się, że ten wulkan do nich mówi, słyszą jego głos, więc wygrywa ten pierwotny lęk. I ma tu miejsce jakiś bardzo magiczny proces, a jednocześnie są na tych gruzach odprawiane katolickie rytuały, msze, jest ołtarzyk, hostia, ksiądz i tak dalej. Więc to jest wszystko tak zmiksowane, że ja mam wrażenie, że wytworzył się w tym miejscu jakiś zupełnie osobny rodzaj religijnego bytu.
D: Tak, osobna forma religijna. To musi być bardzo ciekawe z punktu widzenia religioznawstwa i etnografii czy kulturoznawstwa. I jest jeszcze jedna ważna rzecz, którą powinniśmy tu podkreślić, a mianowicie, że ten film został nakręcony w rdzennym języku tego plemienia (Zoque), w jednym z języków zagrożonych wyginięciem.
Bokser i chłopiec – Kolumbia
P: Została nam jeszcze jedna produkcja do omówienia, czyli kolumbijski film w reżyserii Rafaela Martineza Morena, zatytułowany El Piedra (The Rock). To opowieść o zawodowym bokserze u schyłku kariery, żyjącym w jakiejś koszmarnej biedzie, w dzielnicy jakichś kolumbijskich slumsów.
D: Tak, to całe tło jest przerażające, bo to jest bieda, jaką ciężko sobie w ogóle wyobrazić, warunki urągające ludzkiej godności. Aż ciężko uwierzyć, że oglądamy obrazki ze współczesnego świata. A chyba tak, prawda?
P: Tak, to się dzieje współcześnie. Nasz główny bohater, pięściarz o imieniu Rey, kończy karierę w taki sposób, że godzi się brać udział w ustawianych walkach, w których przegrywa za pieniądze. Zarabia na tym jakieś niesamowicie marne grosze, a zarzyna organizm.
D: To chyba było najbardziej zaskakujące w tym wszystkim, że on prawie nic z tego nie ma… Więc trudno zrozumieć, po co w ogóle pozwala się wykańczać, fizycznie i psychicznie, skoro ludzie, którzy mu to zlecają i tak nie chcą mu potem płacić, albo płacą jakieś marne grosze.
P: Właśnie, przegrywa za pieniądze, a te pieniądze i tak okazują się żadne. Więc facet jest w strasznym położeniu, nie bardzo ma za co żyć, nie ma żadnego zabezpieczenia, żadnej opieki socjalnej, no nic. No i historia jest taka, że któregoś dnia na progu jego domu – czy raczej baraku zbitego z desek – pojawia się jedenasto-, może dwunastoletni chłopak, który twierdzi, że jest jego synem. I to jest w ogóle bardzo fajny wątek, bo nagle u tego dorosłego człowieka budzi się jakiś rodzaj potrzeby sensu. Ale też budzą się w nim jakieś uczucia, o które chyba sam siebie nie podejrzewał. Zaczyna się nawiązywać relacja między nimi dwojgiem – mimo że, oczywiście, prędko okaże się, że cała historia jest wyssana z palca, że chłopak jest dzieciakiem z ulicy, który wymyślił sobie całą historię, żeby zmusić Reya do zaopiekowania się nim. Ale mimo wszystko, relacja się rodzi, mężczyzna i chłopak stają się rodziną.
D: Tak, i to jest o tyle ciekawe, że widzimy dwie osoby, które zupełnie nie wiedzą, jak taką relację budować. Bo ani Rey nie planował raczej posiadania dzieci i nie bardzo wie, jak się z nimi obchodzić, ani chłopak nie funkcjonował nigdy w rodzinie, bo wiemy, że się wychował na ulicy i żaden z nich nie ma ani doświadczenia ani pomysłu, jak to powinno wyglądać. A mimo to jakoś powoli, krok po kroku oni tę relację budują. I faktycznie na końcu widzimy, że się udało, że są dla siebie nawzajem wsparciem.
P: Tak, więc historia jest w zasadzie dość sympatyczna, ale film ogólnie raczej przygnębiający. Ta bieda, którą widzimy jest koszmarna. Nie tylko nasz bohater żyje w nędzy, ale wszyscy jego znajomi i sąsiedzi też i to jest bieda, która wyklucza, to jest środowisko, w którym wszyscy muszą walczyć o to, żeby w ogóle przeżyć.
Reykjavik jako tygiel kultur
D: Porozmawiajmy więc teraz o samym festiwalu, o jego organizacji.
P: Wyglądało na to, że cały ten festiwal to była jakaś kolosalna robota, wykonana w całości przez… jedną osobę. Oprócz filmów były tam przecież jeszcze imprezy towarzyszące, muzyka na żywo, albo grana przez DJ-ów, tańce, salsa, jedzenie, a nawet piwo z Wenezueli – i wyglądało na to, że jeden organizator, człowiek orkiestra – Hugo Llanes, sympatyczny młody człowiek, pochodzący z Meksyku – sam ogarnia praktycznie wszystko. Więc ogólnie szacun, ale chyba to było jednak trochę za dużo jak na jednego człowieka, prawda?
D: Tak, też miałam wrażenie, że to za dużo na jedną osobę. Ale ja mam jedną taką uwagę dotyczącą osób zaproszonych do zaprezentowania poszczególnych filmów. Przy dwóch albo trzech filmach (nie widzieliśmy wszystkich filmów, więc nie wiemy dokładnie) zaproszono pracowników ambasad i konsulatów poszczególnych krajów, żeby zrobiły krótkie wprowadzenie do filmów. I ja szczerze mówiąc jestem bardzo rozczarowana tym, jak te osoby do tego tematu podeszły. Dlatego, że one próbowały trochę bawić się w krytyków filmowych, opowiadały o czym będzie film, czy jest ciekawy, czy dobry, takie rzeczy. Co wydało mi się bardzo bez sensu, skoro za chwilę przecież ten film obejrzymy i sami się dowiemy, o czym jest. Natomiast oni jako reprezentanci swoich krajów, też jako politycy, jako urzędnicy, na pewno mieliby o wiele więcej ciekawych rzeczy do powiedzenia na temat, na przykład relacji ich krajów z Islandią, albo na temat kontekstu historyczno-politycznego, w którym dany film jest osadzony. A nic takiego nie zostało powiedziane i te ich wstępy były zupełnie nijakie. Trochę mi się to bez sensu wydało, zapraszać konsula po to, żeby mi streszczał film, który i tak za chwilę zobaczę. Jakiś taki niewykorzystany potencjał zupełnie.
P: To prawda, że mogli powiedzieć coś ciekawszego. Zwłaszcza, że ja na przykład czuję się ignorantem, niewiele wiem o kulturze Ameryki Łacińskiej.
D: Ja też się czuję ignorantką, ale przypuszczam, że takich ignorantów jak my mogło być wielu na widowni. Ale przecież właśnie dlatego, między innymi, festiwale tego typu są taką fajną rzeczą. Bo są łatwo dostępne i każdy może sobie wejść do kina, praktycznie z ulicy, bo go na przykład plakat zainteresuje. W ogóle mam wrażenie, że filmy jako medium mają o wiele niższy próg wejścia niż na przykład teatr czy jakaś sztuka wysoka. Ludzie się nie boją pójść do kina, nie są onieśmieleni, można przyjść sobie nawet wracając z pracy, nie trzeba się specjalnie ubierać, można usiąść wygodnie z popcornem i colą, to nie jest onieśmielające. Nie trzeba się na niczym znać. I dlatego właśnie filmy mają szansę do tak wielu ludzi dotrzeć.
P: Dokładnie, nie trzeba być znawcą ani koneserem. I to jest świetna forma promocja kultury danego kraju czy regionu. A dodajmy jeszcze, że ten festiwal był całkowicie darmowy, wystarczyło się zapisać przez internet albo przyjść parę minut wcześniej i odebrać darmową wejściówkę. I faktycznie zainteresowanie było ogromne, praktycznie za każdym razem była pełna sala. Więc to naprawdę była świetna robota.
Jest jeszcze taka jedna rzecz, która mi przyszła do głowy z w związku z całą tą imprezą. A mianowicie, że dzięki temu festiwalowi dowiedziałem się, jak duża społeczność latynoamerykańska mieszka w Reykjaviku. Nie miałem o tym pojęcia.
D: Prawdopodobnie byśmy to sami zauważyli prędzej czy później, ale mieszkamy w Reykjaviku dopiero od dwóch tygodni, więc wielu rzeczy jeszcze nie wiemy o tym mieście.
P: Przyszła mi do głowy jeszcze taka refleksja z punktu widzenia emigranta, że Reykjavik stał się taką areną wymiany międzynarodowej dla ludzi z całego świata. To już nie jest dla nas tylko spotkanie z kulturą islandzką czy nordycką, ale z wieloma kulturami świata. I to jest ciekawe, że my, emigranci z Europy Środkowo-Wschodniej możemy się spotkać z emigrantami z Ameryki Łacińskiej, zobaczyć problemy tamtych krajów, porównać je z problemami naszych krajów i zdać sobie sprawę z tego, jak wiele nas łączy. Tu, w tym wysoko rozwiniętym kraju nordyckim spotykają się ludzie, którzy z podobnych powodów – biedy, bezrobocia – opuścili swoje kraje, ciężko tu pracują i są często w bardzo podobnej sytuacji. To doświadczenie emigracyjne jest często dla nas podobne, bez względu na to, czy pochodzimy z Polski, z Wenezueli czy z Meksyku. I jednym z tych wspólnych elementów jest to, że na emigracji jakoś musimy cały czas walczyć o tożsamość. I wydaje mi się, że ten festiwal jest taką trochę próbą podkreślenia tej tożsamości. Takiego powiedzenia: nie jesteśmy tylko waszymi housekeeperami, waszymi kelnerami i barmanami, mamy swoją kulturę, mamy swoje języki, swoje wielowiekowe tradycje, mamy o wiele więcej, niż widzicie na pierwszy rzut oka. I teraz pytanie: dlaczego emigrant z Europy Środkowo-Wschodniej ma się interesować kulturą emigrantów z krajów Ameryki Łacińskiej? No właśnie dlatego, że my się stajemy częścią ich świata, a oni częścią naszego. Ja, na przykład, pracuję z kobietami z Wenezueli, z Rossą i Yajairą i rozmawiamy sobie czasem przy lunchu czasem o tradycyjnym jedzeniu, czasem o innych rzeczach, podobieństwach i różnicach. To takie doświadczenie kulturowe, które jest mocno zaskakujące, bo raczej wyjeżdżając do Islandii nie oczekujesz, że dostaniesz przy okazji wgląd w kulturę Wenezueli. Taki gratis do emigracji. Ale to jest dla mnie absolutnie bezcenne doświadczenie.
D: Tak, ja mam wrażenie, że na koniec dotknęliśmy czegoś, co może być w tym wszystkim najistotniejsze dla nas, jako doświadczenie. Bo oto my, jako emigranci patrzymy na kulturę innych emigrantów i nagle się okazuje, że mamy ze sobą dość dużo wspólnego. Wszyscy wyjechaliśmy z krajów z trudną historią, z krajów, które ciągle się nie uporały z własną przeszłością. Przecież polskie kino też cały czas się zmaga z takimi rzeczami, ciągle wraca do lat komuny, kopie w przeszłości, ciągle zadaje sobie pytania o tożsamość, o to, co to znaczy dzisiaj być Polakiem. I oto nagle na tym festiwalu też zobaczyliśmy filmy, w których jest dużo nieprzetrawionej historii, w których twórcy zadają sobie pytania o to, co się stało w ich krajach 50, 60 lat temu. I ta historia wciąż na nich wpływa. Zaskakujące, jak dużo można znaleźć punktów stycznych, rzeczy które korespondują z naszym własnym doświadczeniem.
P: I na tym zakończmy, bo to ważna refleksja podsumowująca. Fatycznie, cały ten festiwal mocno nas chyba poruszył i zainspirował do myślenia. O tym, co my tu robimy, jak my tu jesteśmy, żeby poddać refleksji naszą własną sytuację, która jest przecież nie tylko emigracją zarobkową, ale doświadczeniem, które dotyka nas na różnych poziomach. I też jakąś podróżą wewnętrzną.
Plakaty pochodzą ze strony kina: bioparadis.is