Z trupem przez Islandię. Recenzja filmu Hilmara Oddssona „Á ferð með mömmu (Driving mum)”
Już sam opis tego filmu brzmi jak początek jakiegoś absurdalnego islandzkiego dowcipu: facet wiezie zwłoki swojej matki do Gullfoss. Pakuje elegancko odzianego trupa do auta, na siedzeniu pasażera kwateruje ukochanego psa imieniem Breżniew i rusza w podróż swojego życia – z Fiordów Zachodnich na południe Islandii. Bo mamusia chciała mieć zdjęcie przy słynnym wodospadzie, a poza tym prosiła, żeby pochować ją w rodzinnej miejscowości, Eyrarbakki. Co niby miałoby się nie udać?
Życie na Fiordach Zachodnich
No, ale po kolei. Są późne lata siedemdziesiąte i Jon (Þröstur Leó Gunnarsson) – na oko pięćdziesięcioletni, mocno wycofany i introwertyczny facet – mieszka z matką (jeszcze żywą) i psem na kompletnym odludziu na Fiordach Zachodnich. A trzeba wiedzieć, że to jedna z najpiękniejszych i najbardziej spektakularnych części Islandii, więc widoki w tym filmie będą zapierać widzowi dech w piersi praktycznie od pierwszej sceny. Zarazem jednak Fiordy Zachodnie to jeden z najbardziej odciętych od świata rejonów kraju – i to nawet dziś, w trzeciej dekadzie XXI wieku. Więc aż strach się domyślać, jak musiało tam wyglądać życie pół wieku temu.
Film Hilmara Oddssona nie daje nam może zbyt dużego wglądu w tę prowincjonalną, islandzką codzienność lat siedemdziesiątych (bo to jednak nie ona jest tu najważniejsza), no ale kilka migawek udaje nam się uszczknąć, zwłaszcza na samym początku. Widzimy więc, na przykład, że za łącznik Jona i jego matki ze światem zewnętrznym robi tu facet w łódce, który od czasu do czasu przypływa, żeby odbierać od nich swetry wydziergane na drutach (ich główna rozrywka i zarazem źródło dochodu) i wręczać kasety magnetofonowe z… nagranymi audycjami radiowymi. Rozumiemy więc, że nawet radio tam jeszcze nie dotarło.
Podczas jednego z typowych wieczorów spędzanych razem przy słuchaniu kaset i robocie na drutach, matka Jona po raz kolejny przypomina jedynakowi, że po śmierci życzy sobie wrócić do rodzinnej miejscowości – i wkrótce potem rzeczywiście umiera. Nawykły do wykonywania wszystkich jej poleceń Jon, niewiele myśląc, pakuje ją do auta i rusza w podróż, która – kto chce niech wierzy, kto nie chce niech nie wierzy – odmieni jego życie. I to w sposób, którego prawdopodobnie nigdy by nie przewidział.
Toksyczna relacja
Á ferð með mömmu/ Driving mum to przedziwny, bardzo specyficzny i bardzo islandzki film drogi. To również swoisty film o dojrzewaniu, bo przecież Jon – mimo że od dawna już nie młodzieniaszek – przechodzi w czasie tej podróży istotną przemianę wewnętrzną, dojrzewa do buntu przeciwko matce, która – jak się okazuje – przez całe dekady zatruwała mu życie. Jadąc z trupem przez islandzkie pustkowie Jon stopniowo odsłania przed widzem swoją historię. A ponieważ trup ów prawie ciągle do niego gada, upomina go, strofuje i narzeka, mamy dzięki temu zabiegowi niezły wgląd w toksyczną relację tych dwojga. Trzeba było aż śmierci matki, by Jon zdał sobie w końcu sprawę, co ta relacja właściwie mu zrobiła – w głowie, w sercu i w życiorysie.
Ludzie, duchy i widoki
Jon spotyka podczas swojej podróży różnych, często dziwnych i przypadkowych ludzi – i mimo całej swojej niechęci do kontaktów międzyludzkich – wchodzi z nimi w jakieś interakcje. Uwodząca go kobieta w barze, samotny francuski autostopowicz, policjant, który okazuje się dawnym znajomym – każdy z nich, kawałek po kawałku zdaje się naruszać skorupę, którą nasz bohater odgrodził się od świata. Jon informuje prawie każdą z tych napotkanych osób, że jego siedząca na tylnym siedzeniu matka nie żyje, ale trudno powiedzieć, czy ktokolwiek z nich traktuje tę informację poważnie. Wygląda na to, że większość uważa to za dowcip (ach, to subtelne islandzkie poczucie humoru!). Wśród napotkanych postaci nie zabraknie też duchów – w pewnym momencie w samochodzie Jona pojawi się Bergdis – dziewczyna, którą kiedyś kochał i z którą rozstał się w nie do końca zrozumiałych okolicznościach. A wraz z duchem Bergdis zawita do filmu również subtelna doza surrealizmu, która nie zniknie już do samego końca.
Wizualnie film Hilmara Oddssona jest absolutnie wybitny. Czarno-biała produkcja genialnie koresponduje z surowymi widokami, pogrążonymi w mgle górami i pustymi islandzkimi drogami i bezdrożami. To właśnie Islandia w swojej najlepszej odsłonie: surowa, groźna, tajemnicza i oszałamiająco piękna – jak zupełnie osobna bohaterka tej historii, która momentami kradnie show. Już dla samych tych widoków warto wybrać się do kina.
Specyficzne islandzkie kino
Islandzkie kino ma, jak dla mnie, to do siebie, że nigdy do końca nie wiem, czego się po nim spodziewać. Zdarzają się filmy tak dziwne, że aż trudno uwierzyć, że ktoś na serio zdecydował się coś takiego nakręcić i w dodatku że ludzie na serio decydują się to oglądać (patrz: słynne Barany, których fenomenu nigdy nie udało mi się zrozumieć – półtoragodzinny film o baranach, ludzie litości!). Zdarzają się też produkcje tak zaskakująco dobre, zabawne i przepełnione znakomitym, uniwersalnym humorem, że spokojnie mogłyby służyć za islandzki towar eksportowy (jak na przykład wciąż grany w kinach Villibráð/ Wild Game – film, który właściwie mógłby zostać nakręcony wszędzie i naprawdę nie trzeba nic wiedzieć o Islandii, żeby świetnie się na nim bawić). Á ferð með mömmu/ Driving mum z kolei wpisuje się w tę kategorię filmów, które o samej Islandii mówią sporo i w których znajdziemy mnóstwo islandzkiej specyfiki – i prawdopodobnie im lepiej rozumiemy tę kulturę i język, tym więcej z tych subtelności wyłapiemy. Jednocześnie jednak sama historia i tematyka są tu głęboko uniwersalne i ludzkie a wręcz terapeutyczne – wycieczka z trupem matki na tylnym siedzeniu auta, jak się okazuje, może być doświadczeniem głęboko oczyszczającym (choć może raczej nie próbujcie tego w domu).
Nie mam pojęcia, czy film Hilmara Oddssona da się obecnie obejrzeć gdzieś poza Islandią, ale jeśli przypadkiem się da, zaklinam Was: nie wahajcie się ani chwili! To produkcja tak bardzo inna niż wszystkie inne, a przy tym jednocześnie tak zabawna i dramatyczna, że kto ją zobaczy, już raczej jej nie zapomni. Niewykluczone, że to jeden z najlepszych islandzkich filmów, jakie znam.
źródło obrazków: norwicwatchlist.com
Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl