Islandia

Migawki z życia emigrantów. Część czternasta: Rzeczy, których nie ma i sny o pietruszce

Mieszkając w Islandii dobrze jest szybko przywyknąć do faktu, że pewnych rzeczy tu nie ma i nie będzie. Tak, żeby się niepotrzebnie nie frustrować. Bo nie warto ich sprowadzać, otwierać, budować, hodować albo w nie inwestować; bo się nie przyjmą, nie przyniosą zysku, nie wyrosną, albo nie wytrzymają tutejszego klimatu. Społeczność jest na tyle mała (370 000 głów), że naprawdę nie potrzeba aż tak dużo, żeby wszystkich nakarmić, napoić, umyć, odziać, obuć, pokremować, wyperfumować, uczesać i zabawić. Więc jeśli ktoś ma, na przykład, ulubione marki balsamów, kul do kąpieli, lakierów do paznokci, majtek, batoników, napojów albo preperatów na porost włosów, bez których nie wyobraża sobie życia, to może tu mieć lekki problem – wielu marek zwyczajnie nie uświadczy się na półkach islandzkich sklepów, choćby ich z lupą szukać.

Najbardziej znanym przykładem sieci, która w Islandii nie występuje, jest McDonalds. To jest zresztą pierwsze, co wyskakuje po wpisaniu w Google pytania: „czego nie ma w Islandii” oraz jedna z tych rzeczy, które niezawodnie pojawiają się na wszystkich listach typu „top ileś tam ciekawostek o Islandii”. Wstrząśnięci amerykańscy turyści potrafią zaczepiać niewinnych autochtonów na ulicy, żeby się dowiedzieć z pierwszej ręki, czy to aby prawda. No, prawda. No, nie ma. I w dodatku mam wrażenie, że nikt tu jakoś specjalnie z tego powodu nie ubolewa – Islandczycy są bardzo dumni z własnych hamburgerów i frytek. Choć nie da się ukryć, że islandzkie nastolatki, jak tylko jadą za granicę, natychmiast mkną w podskokach do najbliższego McDonaldsa. No, bo wiadomo: islandzkie hamburgery islandzkimi hamburgerami, ale biletu wstępu do globalnego McŚwiata jednak nie gwarantują.

Marzenie senne emigrantki

Jeśli chodzi o mnie, to kiedy słyszę pytanie: „czego ci najbardziej brakuje w Islandii?” nie muszę długo zastanawiać się nad odpowiedzią. W Islandii najbardziej brakuje mi warzywniaków. Takich zwyczajnych, swojskich i przaśnych, pachnących ziemią i kiszonkami, ze skrzynkami pełnymi – w zależności od sezonu – różnych gatunków jabłek i śliwek albo truskawek i czereśni, z wesołymi pęczkami rzodkiewek i marchewki, z rozczochraną zieleniną beztrosko poutykaną do słoików po musztardzie. Och! Aż mi się łza w oku kręci, kiedy piszę te słowa. Młode ziemniaki! Ogórki małosolne! Pietruszka zielona! Świeży bób, na litość boską! Zwykły, najzwyczajniejszy, polski warzywniak stał się w mojej głowie jakimś symbolem nieograniczonego bogactwa Matki Natury, za którym strasznie tu tęsknię i o którym śnię po nocach, śliniąc się obficie.

W islandzkich supermarketach można, oczywiście, kupić świeże owoce i warzywa, ale po pierwsze – tylko niektóre, a po drugie – praktycznie wszystko importowane, popakowane w folię i trochę smutne. Jakoś sobie radzimy z tym, co jest, ratując się mrożonkami, więc generalnie da się tu przetrwać będąc roślinożercą. Ale rajem dla roślinożerców Islandia zdecydowanie nie jest.

Och, lasy…

Krajobraz Islandii jest chyba jednym z najbardziej spektakularnych zjawisk świata, ale jednej rzeczy wyraźnie mu brakuje: lasów. Nie jest wprawdzie tak, że nie ma ich całkiem – jeśli się wie, gdzie szukać i ma się dużo cierpliwości i wolnego czasu, to kilka się w końcu znajdzie. Ale te kilka (niezbyt imponujących) lasków to kropla w morzu skał wulkanicznych, pagórków porośniętych trawą, pastwisk i wyniosłych lodowców. Tereny zalesione to tylko 1,40% powierzchni wyspy, więc generalnie w czasie przejażdżki po kraju łatwiej jest natknąć się na jakiś wulkan albo lodowiec, niż na las. I o ile na co dzień ten brak w ogóle mi nie doskwiera i szczerze mówiąc zupełnie się nad tą kwestią nie zastanawiam, to jeśli podczas pobytu w Polsce zdarzy mi się pójść do lasu i poczuć zapach drzew, żywicy i wilgotnej ziemi, zobaczyć wokół siebie wszystkie możliwe odcienie zieleni i jeszcze usłyszeć jakiegoś zawziętego dzięcioła czy inną rozszalałą kukułkę, to koniec, przepadam na amen. Ból serduszka, spazmatyczny szloch i myśli o tym, żeby wracać i spędzić resztę życia w szałasie w Puszczy Białowieskiej. Albo chociaż w Borach Tucholskich.

Pociągi to jeszcze jedna rzecz, której w Islandii nie ma i prawdopodobnie nigdy nie będzie. I w przypadku tego braku również jest tak, że na co dzień w ogóle mi on nie przeszkadza i nawet go specjalnie nie zauważam… dopóki nie przejadę się koleją w jakimś innym miejscu i nie przypomnę sobie, jaki to jest wygodny, praktyczny i przyjemny środek transportu. Siedzenia w pociągach w porównaniu z siedzeniami w WizzAirze to szczyt wygody (w porównaniu z siedzeniami w WizzAirze wszystko, zresztą, jest szczytem wygody), nie trzeba siedzieć na baczność, można wziąć ze sobą tyle bagażu, ile się komu żywnie podoba i jeszcze w dodatku w każdej chwili można sobie wstać i pójść siusiu (a nie tylko wtedy, kiedy pilot pozwoli). A przez okno widać coś więcej niż chmury! Ech, pociągi! Piękność waszą w całej ozdobie widzę i opisuję… i obiecuję sobie, że kiedyś spędzę cały urlop podróżując koleją po Europie. To będzie coś!

Jeśli chodzi o kategorię „rzeczy, których w Islandii nie ma i nikt za nimi nie tęskni” bezapelacyjnym zwycięzcą pozostają komary. Tak jest: nie ma tu nigdzie tych upierdliwych małych skurwysynów, które wysysają krew i zamieniają wakacje w koszmar! Nie ma! God bless Iceland! (Niestety, nie oznacza to wcale, że nie ma tu żadnych gryzących potworów ze skrzydełkami, tak więc zawsze jest szansa, że – mimo braku komarów – pogryzie nas coś innego. Na przykład te małe, durne muszki, których latem wszędzie pełno).

Misia nie ma, ale wpada z wizytą (zdjęcie: Hans- Jurgen Mager, guidetoiceland.is)

Nie ma, zresztą, również wielu innych gatunków zwierząt – na przykład żab, węży, jeży, wiewiórek, dzików… właściwie wymienianie ich wszystkich trochę mija się z celem, bo szczerze mówiąc nie ma tu większości żyjątek i bestii, które znamy z rodzimych pól i lasów. Ze ssaków występujących naturalnie (w sensie – nie tych przywiezionych przez człowieka, jak owce czy konie, tylko takich, które same z siebie się tu osiedliły) jest chyba tylko lis polarny. Misia polarnego na stałe nie ma, ale czasem wpada z wizytą. Zdarza mu się przypłynąć na kawałku kry z sąsiedniej Grenlandii i nastraszyć mieszkańców jakiejś północnej wioski. Za to ptaków są jakieś szalone ilości i to w dodatku takie gatunki wymyślne, że się o nich nie śniło filozofom (maskonury, nury lodowcowe, alki, fulmary).

Więc w sumie nie ma się co dziwić Islandczykom, że przy tak ubogiej faunie wymyślili sobie te wszystkie elfy i trolle. Zawsze to trochę raźniej, jak te wielkie, puste przestrzenie zamieszkują jakieś stwory – choćby i niewidzialne.


Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl

źródło zdjęć: freepik.com

Jeden komentarz

  • Photopolis

    Świetny artykuł. Jestem bardzo zadowolony, że wyszukałem ten artykuł. Wielu autorom wydaje się, że mają odpowiednią wiedzę na poruszany przez siebie temat, ale często tak nie jest. Stąd też moje zaskoczenie. Po prostu super artykuł. Będę polecał to miejsce i często odwiedzał, by przejrzeć nowe posty.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *