Migawki z życia emigrantów. Część dziesiąta: emigrancka tożsamość
Mam w pracy koleżankę, która od osiemnastu lat sprząta ten sam hotel i która zdołała z pensji housekeeperki kupić już sobie dwa mieszkania – jedno w Islandii, a drugie w Polsce. I zawsze jak zahacza odkurzaczem o recepcję, to zatrzymuje się, żeby sobie trochę pogawędzić. No i ostatnio powiedziała coś, co mnie zachwyciło. Opowiadała mi, mianowicie o tym, że jej krewni i znajomi w Polsce ciągle się dopytują, kiedy zamierza zjechać do Polski na stałe. A jeśli nie zamierza zjechać do Polski na stałe – przekonują – to niechże wreszcie jasno i wyraźnie to określi, niech powie, że nie wraca, tylko zostaje w Islandii na stałe. A ona nie może zrozumieć, o co im chodzi. Co oni wszyscy z tym określaniem? Przecież jeździ do Polski, żeby sobie tam trochę pomieszkać, jak już jej się tu znudzi zimno i wiatr. Ma w swoim polskim mieszkaniu letnie kiecki i buty na obcasie, ma tych wszystkich upierdliwych krewnych i znajomych, z którymi się spotyka i świętuje imieniny, chrzciny czy inne komunie. Jest trochę tu, a trochę tam – i całkiem jej z tym dobrze, nie czuje potrzeby, żeby dla cudzych potrzeb definiować, gdzie właściwie mieszka i gdzie czuje się bardziej u siebie.
Zuch dziewczyna! Miałam ochotę ją uściskać, bo oto prostymi słowy udało jej się uchwycić coś, co od dawna chodziło mi po głowie. Bo przecież sama istota naszej emigranckiej tożsamości tkwi w tym rozdwojeniu właśnie. W tym byciu jedną nogą tu, a drugą tam. W tym, że tu jednak zawsze jesteśmy trochę obcy, a tam – już jakby nie całkiem swoi. I w tym zawieszeniu właśnie, w tym ciągłym pomiędzy, otwiera się jakaś dodatkowa przestrzeń i zupełnie nowa jakość. Przestrzeń, która mieści w sobie wszystkie nasze pokręcone emigranckie historie i przetrącone życiorysy, wszystko to, przed czym uciekamy: depresje, nałogi, wyroki, złamane serca, rozbite rodziny. Przestrzeń, która – jak ocean – przyjmuje to wszystko z łagodnym spokojem: nie ocenia i nie potępia, tylko daje nadzieję na nowe. Przestrzeń, która zapewnia mentalną wolność, której niektórzy z nas potrzebują znacznie bardziej niż zakorzenienia i poczucia przynależności.
***
Mam w związku z tym pewną teorię – zupełnie niesprawdzoną i absolutnie niczym niepopartą – że istnieje pewien osobny, specyficzny typ ludzi, którzy w tym rozdwojeniu czują się jak ryby w wodzie. Oczywiście nie wszyscy emigranci ten typ reprezentują – są tu przecież ludzie, których życie zmusiło do wyjazdu, mimo że woleliby zostać tam, gdzie się urodzili. Natomiast my – licencjonowani członkowie klubu rozdwojeńców i dobrowolnych wygnańców – nigdy nie bylibyśmy szczęśliwi w miejscach, w których się urodziliśmy, gdziekolwiek by one nie były. I wcale nie chodzi o to, że z tymi miejscami coś jest nie tak. Wszystko może być z nimi jak najbardziej w porządku, a nas coś i tak zmusza, żeby pakować walizki i jechać szukać szczęścia gdzie indziej. To coś tkwi w naszych głowach, sercach i duszach – i jako żywo nie mam pojęcia, co to jest.
***
Poszłam ostatnio na basen i mnie oświeciło. Zwykle, kiedy pływam, nie myślę o niczym, koncentruję się w całości na robieniu długości – i to jest właśnie, jak dla mnie, jedna z najzajebistszych rzeczy w tym całym pływaniu, że ma w sobie coś z medytacji. Miarowy ruch rąk i nóg, cisza, chlupot wody, trening dla ciała i oczyszczenie umysłu. No i czasem umysł oczyszcza się tak bardzo, że już chyba nie może tego dłużej znieść, biedaczek, i nagle sam z siebie, na ochotnika, produkuje jakąś genialną myśl. To znaczy genialną jak na moje standardy, oczywiście, no bo nie przesadzajmy – perpetuum mobile to ja jednak nie wymyślę nawet w przypływie geniuszu.
Gdzieś tak w połowie trzydziestej szóstej długości wpadłam, mianowicie, na to, że to jest przecież idealna perspektywa dla pisarki, to całe emigranckie rozdwojenie. To wieczne bycie pomiędzy, to tożsamościowe zawieszenie, bycie jedną nogą tu a drugą tam. Być może dlatego właśnie tak dobrze się w tym czuję. Serio: to jest taki prezent od losu, że o lepszy chyba nie mogłabym prosić jako człowiek piszący. Przecież tu jest tyle do napisania, ta przestrzeń ma w sobie tyle do odkrycia, że prawdopodobnie przez resztę życia nie muszę się już martwić, że mi zabraknie materiału: mogę sobie siedzieć, obserwować i snuć rozważania o tożsamości emigranta.
***
Druga z moich niesprawdzonych teorii mówi, że akurat w moim konkretnym przypadku fakt, że tak dobrze czuję się na emigracji w jakiś pokrętny sposób łączy się z introwertyzmem i z tym, że – no cóż, powiedzmy to sobie szczerze – nie za bardzo lubię ludzi. Na emigracji jakby łatwiej jest do tych ludzi nie pasować. Nie ma takiej presji, żeby przynależeć. Mam większe prawo do tego mojego niedopasowania, bo zawsze można to usprawiedliwić tym, że jestem przyjezdna, obca, a więc z definicji inna. I mogę się za tą etykietką bezpiecznie schować, chodzić sobie po ulicach jak przybysz z innej planety, od którego nikt nie będzie wymagał integrowania się z kimkolwiek. Co za ulga! O wiele rzadziej zdarza mi się tu słyszeć to odwieczne pytanie, to przekleństwo mojego życia: „No, ale dlaczego ty jesteś taka?”. Tak wielu jest tu ludzi, którzy zdają się nie pasować do żadnych norm; ludzi których przywiodły tu ścieżki o wiele bardziej pokręcone niż moja, że właściwie cała moja inność, aspołeczność i małomówność to przy nich pikuś.
Słowem: są tu jeszcze dziwniejsze egzemplarze niż ja.
Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl