Migawki z życia emigrantów. Część osiemnasta: Czy pięć jest większe niż jeden, czyli za co nie kochamy amerykańskich turystów
Z punktu widzenia pani z recepcji amerykańscy turyści może i by nawet nie byli jakoś znacznie bardziej wkurwiający niż wszyscy inni turyści (a to jest już i tak wystarczająco bardzo), gdyby nie dwie rzeczy. Pierwszą jest ich głębokie przekonanie – czasem starannie maskowane, kiedy indziej wylewające się niepohamowaną falą bezmyślnej arogancji za każdym razem, kiedy tylko otwierają usta – że Stany są dla całej reszty świata jedynym możliwym punktem odniesienia. Drugą jest fakt, że nie kumają kaloryferów.
Trudno jest mi nawet wyobrazić sobie, jak to jest przyjść na świat w kraju, który do tego stopnia zdominował kulturowo resztę świata, że jadąc gdziekolwiek nie trzeba się nawet zastanawiać, czy będzie się tam można dogadać we własnym języku – bo z góry wiadomo, że będzie można. Pewnie w takich warunkach to się tę arogancję wysysa z mlekiem milkszejków i chłonie przez osmozę, więc raczej nie ma się co dziwić, że przeciętny amerykański turysta nie próbuje choćby paru słów zapamiętać w obcym języku, bo i po co. Zresztą, ja wcale nie o tym chciałam, bo akurat w przypadku Islandii to nie jest żaden problem – wszyscy tu i tak doskonale mówią po angielsku (oprócz tych – wcale nie tak nielicznych – przypadków osób, które mówią wyłącznie po polsku), więc raczej nikomu to nie przeszkadza. Nawiasem mówiąc, Islandczycy są raczej świadomi pewnej – anegdotycznej wręcz – ekwilibrystyki swojej leksyki i raczej nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekuje, żeby turyści łamali sobie języki na „Eyjafjallajökull” albo „Leðurblökumaðurinn” (to drugie to Batman). Więc nie tyle o język ja tu wszczynam tę awanturę, co o różne inne mierniki rzeczywistości – typu waluta, temperatura i jednostki miary – które zdaniem amerykańskich turystów powinniśmy im wszyscy, sami z siebie, z własnej nieprzymuszonej woli, tłumaczyć na te ich numerki i skale. Bo jak oni, biedni, mają się połapać, skoro tu jest wszystko inaczej niż w domu? Przecież oni w tylko w Fahrenheita umieją, a nie w Celsjusza, więc skąd mają teraz wiedzieć, czy jest ciepło czy zimno? (Podpowiedź – raczej zimno). Bo przecież oni nie podróżują w kilometrach, tylko w milach, więc skąd mają wiedzieć, czy to daleko? No i jeszcze ten ich największy, niewybaczalny grzech: „a ile to będzie w dolarach?”. Miewam takie dni, kiedy chce mi się walić pięścią między oczy każdego, kto zadaje mi to pytanie. Nawet, jeśli doskonale wiem, ile to będzie w dolarach, bo odpowiadałam już na to pytanie jakieś siedemdziesiąt razy w ciągu ostatniego tygodnia, to i tak za każdym razem odstawiam to samo, starannie wyreżyserowane przedstawienie: marszczę czoło, pochylam głowę w głębokiej zadumie i mówię: „nie wiem, ale mogę sprawdzić”. Następnie powoli (bardzo powoli!) wchodzę na stronę banku i sprawdzam, ile to będzie w dolarach. Jest to, dodajmy, przedstawienie wysoce edukacyjne, które ma na celu uświadomienie jełopowi, że mógłby to sobie spokojnie sprawdzić sam.
Nie chodzi wcale o to, że brak mi współczucia dla nieszczęsnych, przyjezdnych duszyczek zagubionych w gąszczu zer islandzkiej korony (prawdopodobnie każdego z nas gdzieś, kiedyś, na jakimś początku drogi, wszystkie te tysiące i dziesiątki tysięcy skonfundowały), tylko o to, że nie mogę znieść tego ich aroganckiego przeświadczenia, że to właśnie dolar jest walutą uniwersalną i powszechnie rozumianą. A wszystkie inne waluty to tylko jakieś fikuśne, lokalne kurioza. I że na pewno – skoro już przyszło nam żyć w takim fikuśnym kraju – mamy w głowach przeliczniki, które automatycznie przekładają te śmieszne, islandzkie ceny na dolary (tak, żebyśmy zawsze wiedzieli, ile co kosztuje w „prawdziwych” pieniądzach).
Co do kaloryferów natomiast, to sprawa wygląda tak: amerykańscy turyści solidarnie, egalitarnie i zgodnie jak jeden mąż, nie radzą sobie z pokrętłami. Wchodzą do pokoju i natychmiast rozglądają się za klimatyzacją. Nie znajdują klimatyzacji (bo nie ma), więc wstrząśnięci wracają na recepcję i pytają, gdzie ona. Tłumaczymy, że nie ma i nie będzie, bo jesteśmy w Islandii i klimatyzację generalnie mamy tu w powietrzu. I jak się trafiają te dwa-trzy gorące dni w roku, to sobie po prostu otwieramy okna i wystarczy.
– Czyli nie da się zmienić temperatury w pokoju? – dopytują z niedowierzaniem.
– Da się – tłumaczymy cierpliwie. – W pokoju jest kaloryfer, można zmniejszyć albo zwiększyć ogrzewanie.
– A jak to się robi?
– Pokrętłem.
– Naprawdę? To ja spróbuję – obiecują i odchodzą wyraźnie zaintrygowani perspektywą pokręcenia pokrętłem. Przedsięwzięcie w siedmiu przypadkach na dziesięć kończy się sukcesem. Niestety, pozostałe trzy przypadki po kilku minutach wracają na recepcję, żeby zadać pytanie stulecia:
– Na tym pokrętle są cyferki od jednego do pięciu. Czy pięć jest większe niż jeden?
Muszę przyznać, że mimo zaskakującej regularności występowania jakiejś wersji tej scenki w moim życiu zawodowym, nie znalazłam jeszcze optymalnego sposobu radzenia sobie z nią. Wciąż zdarza mi się parsknąć nieszczęśnikowi śmiechem prosto w twarz albo zastygnąć w oniemiałym bezruchu, nie wierząc w to, co właśnie usłyszałam. Kolega z biurka obok ma znacznie lepszą taktykę: milknie i przykłada palec do skroni, dając gościowi do zrozumienia, że właśnie dokonuje w głowie niezwykle skomplikowanych obliczeń, więc lepiej żeby mu nie przeszkadzać. Po chwili otrząsa się z głębokiego namysłu i z poważną miną profesora fizyki jądrowej oświadcza:
– Tak. Pięć jest większe niż jeden.
Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl