Migawki z życia emigrantów. Część szesnasta: bo każdy pijak to złodziej albo o polskich kompleksach
Z moich pierwszych podróży po Europie, z odległej już dziś młodości chmurnej i durnej, pamiętam doskonale to samo uczucie zażenowania polskością, które potem wróciło do mnie na początku emigracji. Wróciło identyczne, nic a nic niezmienione. Ten beznadziejny wstyd, to głębokie, wewnętrzne przekonanie, że wizerunek Polaka jest wszędzie taki sam – złodziej i pijak („bo każdy pijak to złodziej!”) i że przez ten pryzmat na pewno postrzega mnie cały cywilizowany świat. Ta chęć udowadniania nie wiadomo komu, że „nie jestem taka jak oni” (czyt. inni Polacy), albo – jeszcze lepiej! – udawania, że wcale nie jestem z Polski. Polskość to była wiocha i buractwo, przaśno-katolickie zacofanie i generalnie jedna wielka żenada.
Musiałam sobie dużo rzeczy z głowie zdekonstruować i przedefiniować, bo przecież z takimi przekonaniami nie byłabym w stanie na dłuższą metę funkcjonować w żadnym obcym kraju. Zaczęłam od tego, skąd się w mojej głowie te przekonania w ogóle wzięły, bo to przecież niemożliwe, żebym sama to wszystko powymyślała. I wiecie do czego doszłam? No jasne, że do dzieciństwa. Do dzieciństwa, które przypadło na ów przedziwny okres transformacji, kiedy cały kraj kipiał od zmian i nadziei, kiedy ekscytacja – wymieszana pół na pół z frustracją – aż buzowała w ludziach, kiedy w końcu otwierał się przed nami wielki świat. Wreszcie można było wyjeżdżać za granicę – i ludzie wyjeżdżali i zaczynali zdawać sobie sprawę z tego, jak daleko w tyle za zachodnią Europą zostawiła nas komuna. Przywozili z powrotem piękne opowieści o Zachodzie – i straszliwe opowieści o nas samych. O tym, że Polacy za granicą kradną na potęgę i ludzie zamykają przed nimi domy. O tym, że ani słowa nie są w stanie powiedzieć w żadnym obcym języku i wszyscy albo się z nich śmieją, albo się ich boją. O tym, że za naszą zachodnią granicą ludzie opowiadają sobie o dowcipy o Polakach, a zwłaszcza ten: „Przyjedź do Polski, twój samochód już tu jest”. Dorastałam słuchając tego wszystkiego, te teksty i żarty krążyły po szkołach i podwórkach – więc jak niby polskość miała mi się kojarzyć?
To był mniej więcej ten sam czas, kiedy ulice polskich miast pełne były żebrzących Rumunów – i dopiero w dorosłym życiu zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak w takim razie u nich musiała wyglądać rzeczywistość okresu przełomu, skoro wyjazd do pogrążonej w chaosie Polski wydawał im się dobrym rozwiązaniem. Przecież u nas też wcale nie było jakoś szczególnie dobrze – więc jak, na Boga, musiało być w Rumunii? Ale przebłyski wrażliwości społecznej i empatii to coś, co pojawia się w życiu trochę później. W zasmarkanym dzieciństwie dzieciaki na podwórkach wyzywały się nawzajem od Rumunów i to była – obok „pedała”, oczywiście – najgorsza obelga. No jasne, że to też we nie zostało. Przez całe lata podstawówki słowo „Rumun” kojarzyło mi się z obelgą właśnie, a wręcz chyba nie byłam pewna, czy to aby nie jest przekleństwo i czy można to słowo wymówić przy dorosłych. Jak dziś o tym myślę, to mam wrażenie, że wychowałam się w jakiejś kompletnej kulturowej dziczy, przysięgam. Że rzeczy, które ludzie wtedy do siebie mówili i robili sobie nawzajem, teksty, które uchodziły za żarty, dziś byłyby traktowane jako przestępstwa na tle etnicznym albo jako przemoc seksualna. A przecież to było zwykłe blokowisko w zwykłym polskim mieście, więc ilu ludzi z mojego pokolenia musiało mieć tak samo?
W którymś momencie połączyłam kropki i zdałam sobie sprawę z tego, że obie te kwestie – mój kompleks polskości i te straszne rumuńskie skojarzenia – to jest dokładnie to samo zjawisko, wynikające z dokładnie tych samych czynników historyczno-społecznych. Czasy były dziwne: oto poupadały wielkie państwowe machiny i głęboki chaos zalał naszą część Europy. Byli tacy, którzy zbili na tym chaosie majątki oraz tacy – całe zdesperowane masy takich – którzy nie mieli co jeść. A jak człowiek nie ma co jeść, to przecież robi co może, żeby przeżyć: kradnie albo żebrze. I narodowość raczej nie ma tu nic do rzeczy. Więc tak, może to i była prawda, że wielu Polaków wyjeżdżało za granicę, żeby kraść – tak samo jak wielu Rumunów przyjeżdżało do Polski, żeby żebrać. No jasne, że to była prawda! Ale działo się tak nie dlatego, że Polacy mają we krwi złodziejstwo, a Rumuni – żebractwo. To historia nam to zrobiła! Uświadomienie sobie tego naprawdę pomaga trochę ten kompleks polskości zaleczyć – a jestem pewna, że nie ja jedna takiego leczenia potrzebuję.
Dobrze wiem, że wielu rodaków, tak samo jak ja, wywiozło z ojczyzny na obczyznę ten polski kompleks i całymi latami męczą się z nim, jak z niewidzialną kulą u nogi. Po przyjeździe do Islandii zdarzało mi się słyszeć od znajomych Polaków, którzy opowiadali, jak im się tu żyje: „Polaków jest dużo, ale nie kradną” – tak jakby to się rozumiało samo przez się, że wszędzie indziej kradną. Wybrzmiewała w tym duma, że udało się tu stworzyć polską społeczność wolną od tej typowej polskiej przypadłości, że „nasi” Polacy są lepsi od wszystkich innych Polaków, bo uczciwie na siebie zarabiają, zamiast kraść. Przecież z tego punktu rozumowania trzeba już zrobić tylko jeden mentalny krok w tył, żeby zobaczyć szerszy obraz – taki, mianowicie, że to naprawdę nie nasza wina, że to wszystko robią ludziom historia, polityka i systemy. I że jeśli da się ludziom szansę na to, żeby uczciwie pracując zarabiać dobre pieniądze, to mało kto będzie w ogóle miał ochotę kraść – bo i po co, skoro praca się bardziej opłaca? Większość ludzi z tej szansy skorzysta i zbuduje sobie przyzwoite i uczciwe życie – wszystko jedno, czy są Polakami, Rumunami czy Islandczykami. Zróbmy ten mentalny krok, na litość boską! Zobaczmy ten szerszy obraz i przestańmy się w końcu wszyscy napierdalać za to, że jesteśmy jako narodowość tacy beznadziejni!
Dodajmy jeszcze, że to wcale nie jest przypadłość, która dotyka wyłącznie emigrantów, rodacy w kraju też na nią cierpią. Z czasów studenckich pamiętam gościnny wykład pewnego kanadyjskiego profesora na anglistyce w Toruniu. Wykład był o różnych rodzajach tożsamości: narodowej, etnicznej i rasowej i facet w pewnym momencie zadał nam pytanie o to, co naszym zdaniem konstruuje polską tożsamość. Na sali zapadła niezręczna cisza, studenci zerkali na siebie nawzajem niepewni, skonsternowani i lekko zażenowani. W końcu ktoś z końca sali odezwał się nieśmiało:
– Dużo pijemy i kradniemy?
Facet patrzył na nas tak, jakbyśmy wszyscy właśnie zbiorowo spadli z kosmosu i w dodatku przy upadku uszkodzili sobie głowy. Liczył, zdaje się, na odpowiedź, że to język konstruuje tożsamość, bo dalsza część wykładu, z tego co pamiętam, miała potoczyć się w tym właśnie kierunku. Miała być akademicka dysputa o zależnościach języka i tożsamości, a niespodziewanie na sam środek sali wylało się wiadro polskich kompleksów, z którymi nieszczęsny Kanadyjczyk zupełnie nie wiedział, co zrobić.
Podejrzewam zresztą, że o polskim kompleksie wobec Zachodu można by napisać jakąś pracę naukową. Podejrzewam też, że można by z niego wyprowadzić wiele skrajnych i toksycznych postaw, za którymi tak wielu rodaków skrywa swoją niedojrzałość emocjonalną: nacjonalizm, ksenofobię, rasizm, homofobię, fanatyzm religijny. Być może tak jest łatwiej – postawić siebie w roli ofiar, i wszystko, co obce widzieć jako zagrożenie, rozsiąść się wygodnie w samym środku tego kompleksu, zabarykadować i oflagować. Nie trzeba wtedy zadawać sobie niewygodnych pytań, nie trzeba kwestionować własnego sposobu myślenia, no i nie trzeba niczego w sobie uzdrawiać.
***
Ten kompleks zdaje się mieć jeszcze jedno oblicze, które zauważyłam dopiero na emigracji. Jak dobrze się przyjrzeć Polakom w Islandii, to można szybko dostrzec jedną rzecz: większość z nas bardzo ciężko tu pracuje. W sensie – tak ekstremalnie ciężko, po kilkanaście godzin dziennie, często zaniedbując własne zdrowie fizyczne i psychiczne albo rezygnując z czasu dla siebie i rodziny. Mamy dzięki temu na islandzkim rynku pracy opinię świetnych pracowników – silnych, wydajnych i nie do zdarcia. Więc niby fajnie, że jesteśmy pracowici i że Islandczycy nas cenią, ale zdaje się, że kryje się pod tym jakieś drugie dno. Raczej nie chodzi tu tylko o pieniądze. Jest w tym jakaś chorobliwa chęć udowodnienia światu, że wcale nie jesteśmy tacy, jak te krążące o nas po świecie legendy. Tak, jakbyśmy nie startowali z tego samego poziomu, co reszta zawodników, tylko z poziomu minus pięć. Nawet, jeśli te minus pięć jest tylko w naszych głowach. Tak, jakbyśmy wciąż musieli od nowa udowadniać wszystkim dookoła swoją wartość, wiecznie odganiać od siebie to straszliwe widmo pijaka i złodzieja, które się nad nami unosi. Pracujemy nie po to, żeby żyć – a w każdym razie nie tylko. Pracujemy, żeby przełamywać stereotyp. Co akurat tu, w Islandii, jest dość absurdalne – nie sądzę, żeby w głowie przeciętnego Islandczyka taki stereotyp kiedykolwiek istniał. Wręcz przeciwnie – odkąd Islandczycy nas znają, kojarzą nas z porządnymi i wydajnymi pracownikami. Odkąd w ogóle zaczęliśmy tu przyjeżdżać, wiele dekad temu, to raczej do pracy, a nie w jakichś niecnych zamiarach. Śmiem podejrzewać, że w przeciętnym islandzkim umyśle słowo „Polak” jest raczej synonimem fachowca (budowlańca, elektryka, hydraulika), a nie pijaka i złodzieja.
Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl
Jeden komentarz
dominika
Na wypadek, jakby ktoś nie pamiętał: https://www.youtube.com/watch?v=zG3_TqDgDDw